Miejsce na socjologiczną wrażliwość

Wojciech Przybylski - socjolog, absolwent UJ. Posiada 10 lat doświadczenia w zakresie planowania, ewaluacji i implementacji polityk publicznych, szczególnie rozwoju regionalnego oraz innowacji. Od 2012 roku odpowiedzialny za projekty oraz rozwój w Krakowskim Parku Technologicznym. Pu studiach pracował w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera oraz w kilku think-tankach w obszarze polityk publicznych. W 2011 i 2012 roku był doradcą Ministra Sprawiedliwości w obszarze deregulacji oraz Marszałka Województwa Małopolskiego w zakresie polityki regionalnej. Współautor ekspertyz i raportów badawczych w zakresie edukacji, rozwoju regionalnego oraz polityki innowacji. Prywatnie aktywny w szeregu NGO, jako instruktor harcerski ZHR, wolontariusz i ekspert. Fan gitary, gór, paralotniarstwa oraz swojej licznej rodziny.

 

Kończyłeś studia w 2004 roku. Jak wtedy myślałeś o swojej przyszłości zawodowej?

Musimy się przenieść nieco wcześniej. Tak naprawdę kończę studia w 2002 roku – w trzy lata zdobywam prawie całą pięcioletnią pulę ECTS i jadę na stypendium do Berlina. Moją wizję rynku pracy zweryfikował właśnie Berlin. Poszedłem na socjologię z silnym postanowieniem, że zostanę dziennikarzem i będę pracował w mediach. Miałem przyjaciela , po socjologii, który pracował jako dziennikarz i chciałem powtórzyć jego ścieżkę. On mi zasugerował, żeby pójść na socjologię, a dziennikarstwo ewentualnie dorobić podyplomowo. Fakt, że w ramach socjologii studiowałem na specjalizacji „Europeistyka", też był trochę tym podyktowany. Studia miały mi poszerzyć horyzonty, dać ogólnokulturową wiedzę, ale tak naprawdę nie myślałem o socjologii jako o czymś „twardszym", badawczym, empirycznym.

Powiedziałeś, że Twoje myślenie o przyszłości zawodowej zweryfikowało stypendium w Berlinie...

Do Berlina pojechałem na roczny program Studienkolleg zu Berlin realizowany przez Hertie-Stiftung, oraz przez Studienstiftung des deutschen Volkes. Studiowałem na Uniwersytecie Humboltów, a równolegle w ramach programu mieliśmy specjalne wykłady ,warsztaty, kilka seminariów wyjazdowych, a także w wielonarodowych grupach realizowaliśmy projekty badawcze. Na tym stypendium poznałem bardzo dobrych ludzi – tam była śmietanka studentów z całej Europy. Większość z tych osób albo była na studiach doktoranckich, albo się do tego przymierzała. I wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że mogę pójść ścieżką akademicką i zacząłem rozważać taką możliwość, że mógłbym robić doktorat. Poza tym wielu stypendystów studiujących nauki społeczne, nawet jeśli przygotowywało doktoraty, to planowało pracę w instytucjach typu UNDP, Bank Światowy, UE. To mi pokazało, że warto rozszerzyć horyzonty i bardziej uwierzyć w siebie.Media i dziennikarstwo stały się równocześnie tylko jedną z możliwych opcji. Po powrocie z Berlina zacząłem myśleć trochę inaczej.

I nie zostałeś dziennikarzem. Po studiach zacząłeś pracę w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera. Potem był etap pozarządowy.

W mojej pierwszej pracy, czyli w szkole Tischnera, gdzie zacząłem pracować krótko po powrocie ze stypendium, robiłem bardzo różne rzeczy. Zajmowałem się współpracą międzynarodową, projektami unijnymi, fundraisingiem. Praca w Tischnerze przeplatała się z zaangażowaniem w NGO. Pozarządowo zawsze byłem aktywny, chociażby jako instruktor harcerski. Po studiach zaangażowałem się ekspercko w Klub Jagielloński, a potem zacząłem po prostu pracować w trzecim sektorze. Założyłem think tank, który nazywał się Centrum Analiz Regionalnych. Wtedy zająłem się tym, co w gruncie rzeczy robię dzisiaj, tzn. politykami publicznymi, polityką regionalną w szczególności. Centrum miało ambicję, aby być miejscem refleksji na temat Małopolski i Miasta Krakowa. Realizowaliśmy dużo projektów tzw. regionalistycznych, m.in. Barometr Rozwoju Małopolski, który był pozytywnym watch-dogiem polityki regionalnej. W grupie starszych i młodszych ekspertów oraz stażystów śledziliśmy na bieżąco to, co się dzieje w polityce regionalnej. Wydawaliśmy cotygodniowy biuletyn, gdzie zawsze była krótka analiza na wybrany temat polityki regionalnej i kilka skrupulatnie wybranych wydarzeń/newsów z odniesieniami do źródeł.

Czyli można powiedzieć, że z wymiaru, powiedzmy, europejskiego zszedłeś do zagadnień regionalnych?

Tak, ale trzeba wziąć pod uwagę, że polityka regionalna w Polsce to jest w 80 czy 90% odbicie polityki Unii Europejskiej. Dodatkowo, ja się Unią Europejską na poziomie wspólnotowym nigdy jakoś mocno nie zajmowałem, a tematyka regionalna dosłownie „leżała na stole". Po zakończeniu pracy w CAR, zacząłem pracować w Małopolskim Obserwatorium Polityki Rozwoju. To taka wewnętrzna agenda działająca w ramach Urzędu Marszałkowskiego, która zajmuje się analizą i ewaluacją wydawania pieniędzy unijnych.

A na ile socjologia Ci była w tym wszystkim potrzebna?

Tutaj o dziwo bardzo, ponieważ to, co robiliśmy w Obserwatorium, to było w głównej mierze zamawianie badań. Nawet jeśli nie zawsze to były badania stricte społeczne, sondażowe, to często były to badania ewaluacyjne, którymi na UJ zajmuje się m.in. zespół prof. Górniaka. Co prawda nie robiłem specjalizacji badawczej na socjologii, ale prof. Górniak był moim wspaniałym tutorem i jakoś się o te tematy otarłem. Wiedzę o badaniach społecznych wyniosłem z kursów w Instytucie i później z tego, czego się nauczyłem od ekspertów - ludzi pracujących głównie w zespole prof. Górniaka. Dzięki temu potrafiłem wiele rzeczy ocenić, określić, co jest istotne, a co mniej istotne przy zamawianych badaniach. Oraz – last but not least – ile warto za takie badania zapłacić.

W ramach socjologii skończyłeś jednak ówczesną specjalizację europeistyczną...

Tak, na studiach w ramach specjalizacji zajmowałem się szeroko rozumianą europeistyką. To były w wypadku części kursów stosunkowo twarde kompetencje, dużo ważniejsze są jednak kompetencje miękkie, które nieustannie wykorzystuję w swojej pracy. Zajmowałem się zaufaniem i kapitałem społecznym – tymi wszystkimi tematami, którymi w Instytucie interesuje się prof. Sztompka, który był promotorem mojej pracy magisterskie i dzięki któremu wyjechałem na rzeczone stypendium do Berlina. Miękkie umiejętności są zdecydowanie potrzebne we współpracy międzysektorowej, a współpraca sektorowa jest tym, co robię od 8 czy 10 lat w praktyce. Mam tu na myśli współpracę między sektorem akademickim, administracyjnym, biznesowym i pozarządowym – te cztery nogi trzeba zwykle postawić, aby „stolik" był stabilny. Robiłem to z różnych perspektyw: od strony uczelni, NGO, administracji, a teraz najbardziej od strony biznesu. Tego typu współpraca jest w Polsce bardzo trudna ze względu na „silosowe" myślenie każdego z sektorów. O trudno jest opowiedzieć „twardym" językiem, ale jeśli się przeczytało ileś książek i napisało pracę na temat zaufania społecznego, to jednak lepiej się rozumie, nawet od praktycznej strony, jak trudne jest budowanie zaufania, jakie warunki mu sprzyjają, a jakie są przeszkodą. O zaufaniu najpierw więc sporo przeczytałem, a potem dowiedziałem się o nim jeszcze więcej, „robiąc" zaufanie w pracy. Natomiast zaskakujące jest to, jak wiele z tej teorii okazało się praktycznie użyteczne.

Obecnie pracujesz w Krakowskim Parku Technologicznym. Czym się zajmujesz?

W tym momencie zajmuję się współpracą nauki i biznesu, a mówiąc szerzej – wspieraniem powstawania biznesów innowacyjnych, szczególnie w branży IT. Jako KPT jesteśmy gdzieś w tym „złotym trójkącie", między nauką, administracją a biznesem i naszym zadaniem jest linkowanie trzech wierzchołków trójkąta, czyli mówiąc wprost – zarządzanie współpracą międzysektorową. Jest to trudne, bo jak wiadomo poziom współpracy między nauką a biznesem w Polsce jest dramatycznie niski. To jest prawie puste pole, na których trzeba sadzić, podlewać, chuchać, dmuchać, żeby cokolwiek wyrosło. KPT jest też aktywne w kształtowaniu polityki regionalnej w tym obszarze.

Mówimy o technologii, IT, siedzimy w szklanym biurowcu... Jak się czujesz jako humanista w takim otoczeniu?

W KPT zachęcamy młodych ludzi, niekoniecznie informatyków, aby robili coś innego niż praca w korporacji: żeby założyli coś własnego. Tłumaczymy, że wielkie firmy informatyczne są świetne, ale może warto założyć własny start-up. A więc to nie jest praca związana z technologią sensu stricte, a w każdym razie nie tylko i nie w pierwszej kolejności. Zresztą moim pierwszym i chyba najważniejszym doświadczeniem z obserwowania małych firm innowacyjnych jest to, że te firmy nie mają problemów technologicznych. Nasze firmy zwykle maja świetnych informatyków i w tym zakresie zwykle nie trzeba ich wspierać, choć organizowaliśmy również twarde szkolenia IT. Główne deficyty dotyczą jednak kwestii marketingowych, a więc tematu bardzo socjologicznego, oraz umiejętności współpracy – tematu jeszcze bardziej socjologicznego i dla mnie osobiście ważnego. Najlepsze firmy, które działają u nas w inkubatorze lub wyszły z inkubatora, to te, których nie robią sami informatycy, ale tandemy lub zespoły: informatyk-psycholog, informatyk-marketingowiec, informatyk-socjolog. I wtedy to działa, bo jest osoba, która siedzi i koduje, i jest osoba, która myśli o rynku, zarządza, spotyka się z klientami. Prowadzenie firmy technologicznej wymaga łączenia różnych kompetencji i myślenia rynkowego w rozumieniu identyfikowania lub generowania nowych potrzeb.

Rozumiem, że to jest miejsce na wrażliwość socjologiczną?

Absolutnie tak. Informatyk zakoduje dowolną rzecz, ale trzeba wymyślić, co ma zakodować, co będzie sprzedawalną aplikacją czy usługą. Nawet twardy e-commerce jest robiony w ten sposób, że wątki społeczne są w nim wybitnie obecne. Dajemy sobie nawzajem polecenia, jest jakaś hierarchia, rangowanie, są relacje, można sprawdzić historię, sieć kontaktów – przecież to jest czysta socjologia stosowana, tylko obudowana językiem programowania.

Zajmujecie się też tematami miejskimi.

Ostatni nasz projekt jest związany ze smart city, czyli w luźnym tłumaczeniu inteligentnym miastem. Ma on na celu wypracowanie, wspólnie z Miastem Kraków, województwem i partnerami zagranicznymi z Helsinek i Wiednia, strategii smart city dla Krakowa. Chodzi o rzetelną diagnozę, rozpoznanie dobrych praktyk i określenie priorytetów i sposobów ich realizacji. Tutaj trzeba przede wszystkim rozumieć, czym jest miasto. Pojęcie smart city ewoluuje od wąskiego rozumienia związanego z zastosowaniem narzędzi IT w zarządzaniu publicznym ku szerszemu rozumieniu inteligentnego miasta jako inteligentnych procedur i instytucji przy aktywnym udziale mieszkańców. I żeby to zrobić w odpowiedni sposób, to trzeba dobrze rozumieć miasto jako fenomen socjologiczny. Rozumieć, że miasto to nie są autobusy, szyny, infrastruktura podziemna i budżet, tylko ludzie, którzy działają, mają swoje plany, interesy, potrzeby itp. i trzeba to zebrać w pewną całość.

Czyli jednak absolwenci socjologii mogą się do czegoś przydać?

Pytanie jest zadane z dużą i chyba niepotrzebną dozą asekuracji. Patrząc z góry na rynek pracy, to rzeczywiście w Polsce przesadziliśmy z kierunkami humanistycznymi. Mamy ewidentnie za dużo specjalistów od zarządzania, marketingu, lingwistów. Natomiast z drugiej strony każda gospodarka, poza tym, że potrzebuje inżynierów, potrzebuje dobrych ludzi po dobrych kierunkach - nawet nie tyle humanistycznych - co społecznych. Socjologia zawsze wydawała mi się kierunkiem wieloaspektowym, nie czysto humanistycznym, ale mającym swoje twardsze odgałęzienia i dającym też dużą elastyczność. Socjologia daje kompetencje bardzo przydatne w różnego typu zawodach. Widzę, w jak różnych miejscach pracują ludzie, którzy byli ze mną na studiach i w jak różny sposób wykorzystują swoją wiedzę. Socjologia jest naprawdę wyjątkowo praktyczną dziedziną, nawet jeśli sama nie jest o tym do końca przekonana.

Rozmawiała Anna Szwed

Data opublikowania: 27.11.2014
Osoba publikująca: Anna Szwed