Wykład powinien być pewnym performance...

Z Profesorem Krzysztofem Frysztackim rozmawiamy o jego zainteresowaniach naukowo-badawczych i poszukiwaniu własnej drogi w świecie akademickim, o wartości rozmów ze studentami i sztuce prowadzenia wykładów, o tym czym jest socjologia i jaka przyszłość czeka pracę socjalną. W rozmowie Profesor wspomina także początki istnienia Instytutu Socjologii UJ i Osoby, które na przestrzeni czasu odegrały w Jego życiu naukowym znaczącą rolę.

Prof. dr hab. Krzysztof Frysztacki jest związany z Zakładem Socjologii Stosowanej i Pracy Socjalnej w Instytucie Socjologii UJ. Wielokrotnie prowadził badania i wykładał na uczelniach w kraju i za granicą, przede wszystkim w USA. Pełnił i nadal wykonuje rozmaite funkcje w środowisku akademickim, m.in. jest przewodniczącym Komitetu Socjologii PAN. Jego wieloletnie zainteresowania badawcze i naukowe koncentrują się wokół socjologii miasta, socjologii stosowanej, w szczególności w połączeniu z problemami społecznymi, historii i teorii pracy socjalnej. Z tych też zainteresowań pochodzą rozliczne książki, redagowane prace zbiorowe oraz artykuły jego autorstwa.

 

Panie Profesorze, chciałabym rozpocząć od Pana zainteresowań badawczych i naukowych. To przede wszystkim socjologia miasta, socjologia stosowana, praca socjalna. Co skłoniło Pana do zajęcia się właśnie taką problematyką?

W moim długim życiu naukowym towarzyszy mi pewna zmienność zainteresowań, co postrzegam jako coś niezwykle pozytywnego. Rzeczywiście zaczęło się od problematyki miejskiej. Z różnych powodów. Po pierwsze jestem miłośnikiem życia miejskiego. Lubię miasta. Gdy spaceruję po ulicach Nowego Jorku, a bywam w tym mieście od 41 lat, to zawsze towarzyszy mi szereg niezwykle pozytywnych odczuć. Gdy patrzę na rozmaite ulice, budynki i zaułki, czasami zgoła brzydkie, w tym również Krakowa, to mam takie poczucie, że jest to dla mnie coś ważnego,  emocjonalnie wzmacniającego. Ale to by nie wystarczyło, gdyby nie fakt, że na studiach miałem zaszczyt zetknąć się ze wspaniałym intelektualistą, który stał się moim mistrzem naukowym - Profesorem Pawłem Rybickim. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie wówczas jego dzieło pod tytułem „Społeczeństwo miejskie”. Jednocześnie bardzo przyjazne i serdeczne stosunki nawiązałem z młodszym nieco współpracownikiem Profesora, jakim był Docent Jerzy Sulimski – także miłośnik Krakowa i entuzjasta problematyki miejskiej. W pewnym sensie moje osobiste zainteresowania i pewne przeżycia „pro-miejskie” znakomicie skorelowały z tym, co działo się w moim życiu najpierw studenckim, a następnie pracy doktorskiej. Później nastąpiło coś bardzo ciekawego i znamiennego. Tuż po doktoracie pojawiła się możliwość uzyskania rocznego post-doktorskiego stypendium w Stanach Zjednoczonych. Brzmiało to niezwykle ekscytująco!

Wyobrażam sobie, że jako młody doktor dostrzegł Pan w tym także ogromną szansę

A ja oczywiście tę szansę podchwyciłem i byłem zachwycony, gdy zamieniła się ona w rzeczywistość. Ta moja nowa akademicka droga związana była jednak z pewnymi oczekiwaniami, mianowicie chodziło o to, by zainteresować się problematyką miejskich społeczności polonijnych. To mi bardzo odpowiadało, ale i wymagało z mojej strony nieco „przeformatowania” umysłu w kierunku bardziej etnicznym. Spędziłem rok w mieście Buffalo – mój pierwszy rok amerykański z szeregu następnych – badając tamtejszą Polonię i badania te przebiegały na tyle pomyślnie, że opublikowałem swoją kolejną książkę, a w pewnym momencie także habilitowałem się, łącząc tę swoją tradycyjną problematykę miejską z nową problematyką etniczną.

Pana aktywności w tym obszarze to także współpraca z Instytutem Śląskim w Opolu

Bardzo dobrze wspominam ten okres. W pewnych przypadkowych, ale i miłych memu sercu, okolicznościach zostałem zaproszony do współpracy z Instytutem Śląskim w Opolu, gdzie jako młody ówczesny docent zostałem powołany do Rady Naukowej tego Instytutu, a wkrótce zostałem jej przewodniczącym. Wiązało się to z przejęciem opieki nad tamtejszymi badaniami o charakterze etniczno-narodowym. Problematyka kontekstów polsko-śląsko-niemieckich nabrała wówczas ożywienia i ja byłem, mówiąc górnolotnie, liderem tych przedsięwzięć socjologicznych. Ale wtedy równocześnie były też już w moim przypadku obecne zagadnienia pracy socjalnej. Ja z pracą socjalną w sposób, który dał mi do myślenia, zetknąłem się jeszcze w latach osiemdziesiątych we Włoszech, gdzie otrzymałem inne stypendium – rządu włoskiego. Spędziłem tam tylko jeden semestr, głównie na Uniwersytecie w Pizie. Ale to mi wystarczyło.

Jak wspomina Pan swój pobyt we Włoszech?

Z ogromną przyjemnością. Nadal mam tam kolegów, którzy wówczas pokazali mi związek między oczywistą i konwencjonalną dla mnie socjologią oraz taką aplikacyjną nauką społeczną jaką była właśnie praca socjalna. Tam dostrzegłem i nauczyłem się, jak socjologia i praca socjalna ze sobą współwystępują. Wróciłem z Włoch pełen entuzjazmu i byłem wewnętrznie zdeterminowany, zmotywowany, żeby to przekuć w jakąś polską rzeczywistość. I udało się! Jako pierwszy uniwersytet w Polsce otworzyliśmy specjalność praca socjalna przy studiach socjologicznych.

1 października 1988 roku

To już ponad 31 lat temu! I nastąpiło to po przygotowaniach, które były prawdziwą epopeją – i które do dziś doskonale pamiętam. Praca socjalna natychmiast stała się dla mnie wyzwaniem ściśle intelektualnym, badawczym. Zacząłem ją studiować, badać, czytać i o niej dyskutować. Miałem to niewątpliwe szczęście realizowania kolejnych pobytów w Stanach Zjednoczonych, wizyt na tamtejszych uniwersytetach, konsultacji ze znakomitymi profesorami. I pojawiły się kolejne książki – już o pracy socjalnej. Ale równocześnie stale towarzyszyło mi przeświadczenie, że ja nigdy nie będę ściśle rozumianym pracownikiem socjalnym. Mnie fascynuje praca socjalna w sensie teoretycznym, historycznym, metodologicznym, ale nie będę praktykiem pracy socjalnej. I przyznam, że mam takie silne poczucie, że praktyka to niezupełnie ja, mówiąc najprościej. Skupiłem się na teoretyczno-interpretacyjnych aspektach, czego odzwierciedleniem była i pozostaje linia badawcza, którą nazwę najprościej – i tu ośmielam się zacytować tytuł swojej innej książki – socjologia problemów społecznych. Bo właśnie problemy społeczne jako kontekst, w którym praca socjalna istnieje, stały się kolejnym przedmiotem moich zainteresowań i mojego wysiłku.

Jak z perspektywy tych 31 lat ocenia Pan obecność pracy socjalnej w przestrzeni akademickiej, naukowej?

Przez szereg lat nie tylko obserwowałem, ale i coraz bardziej aktywnie uczestniczyłem w programach pracy socjalnej na uniwersytetach zagranicznych. Zaczęło się jak już wspominałem we Włoszech, później przez moment w Anglii, aż przez szereg lat w Stanach Zjednoczonych. I tam, jak widziałem lavoro sociale, a następnie przede wszystkim  social work, miały zaskakująco mocną pozycję. Z prostej przyczyny – od dziesiątków lat, najwcześniej właśnie w USA, praca socjalna jest dyscypliną naukową ze wszystkimi tego przymiotami. Na tym tle sytuacja pracy socjalnej w naszym kraju jest – użyję takiego określenia – skromniejsza. I jest to uzasadnione. Status teoretyczny i metodologiczny pracy socjalnej jeszcze musi się u nas wzmocnić, musimy być lepsi i mocniejsi, by mówić o kompletnej dyscyplinie. Z mojego punktu widzenia jesteśmy subdyscypliną naukową – i dla mnie, o czym jestem głęboko przekonany, jest to subdyscyplina socjologii. Ale jeżeli ktoś powie, że praca socjalna jest bardzo mocno związana z psychologią, pedagogiką czy inną dyscypliną, to ja się z tym zgodzę. W sensie ogólnym jest ona bowiem w znacznym stopniu pokłosiem wcześniejszych podstawowych dyscyplin. W sensie praktycznym jest wyraźnie autonomiczna, jest „sobą”.

Jaką rolę we współczesnym świecie ma Pana zdaniem do odegrania praca socjalna i osoby zaangażowane w tym obszarze?

Praca socjalna będzie coraz mocniejsza. Będzie coraz bardziej potrzebna, to nie ulega wątpliwości. Ale charakter pracy socjalnej ulega zmianie. Ten wyłącznie opiekuńczy jej charakter należy do przeszłości – oczywiście jest wciąż obecny, ale to dziś jedna z rozlicznych linii zaangażowania.

Chciałam zapytać, skąd Pana zamiłowanie do Stanów Zjednoczonych, ale o tym już Pan opowiedział. Zapytam zatem inaczej – czym jest dla Pana Ameryka?

Punkt wyjścia był przypadkowy, bo to ta nieoczekiwana i ekscytująca dla mnie wspomniana szansa sprzed ponad 40 lat pierwszego wyjazdu do Stanów. Trafiło to w moje jeszcze nieuświadomione wówczas oczekiwania i potrzeby. Ja po prostu polubiłem Amerykę i bardzo dobrze się tam czuję. Ale nigdy nie myślałem o emigracji, choć mogłem emigrować, zachęcany nawet przez pewnych przedstawicieli tamtejszego środowiska. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Ameryka jest drugim krajem mojego życia, mojego losu. Krajem, który polubiłem i który szanuję, ale w stosunku do którego też nie jestem naiwny, bo widzę liczne trudności i słabości życia amerykańskiego. Jednak pozytywnie odnoszę się do tego, co Amerykanie stworzyli, co tworzą i jak przezwyciężają swoje trudności.

Dlaczego nie zdecydował się Pan na wyjazd na stałe?

Nie powiem tutaj niczego nieoczekiwanego. Mój dom, moja rodzina, moje przywiązanie do Polski. Zabrzmi to może bardzo górnolotnie, ale to słowa w 100% prawdziwe. Moje silne przekonanie, że mój decydujący los jest tutaj. Że tutaj jestem zakorzeniony. Tak było, jest i będzie.

Może też miłość do Krakowa?

Tak, zdecydowanie tak, bo Kraków jest z kolei kluczowym miastem mojego życia. Czuję, że jestem w „moim Krakowie” i zawsze z radością do niego wracam.

Przez lata swojej naukowej aktywności napisał Pan wiele artykułów i książek. W październiku ukazała się najnowsza „Praca socjalna. 30 wykładów”, która mnie wydaje się pozycją szczególną

Jesteśmy współautorami tej książki!

I pewnie dlatego czuję do niej taki duży sentyment. Do współtworzenia książki zaprosił Pan bardzo szerokie grono osób w różnym stopniu i w różny sposób związanych z socjologią i pracą socjalną, z życiem akademickim czy naukowym. Skąd pomysł na taką publikację?

Punktem wyjścia jest moje przywiązanie do pewnego warsztatu naukowego i naukowo-pisarskiego. Jak Pani doskonale wie, szczególnie w ostatnim czasie znamienną i dominującą w rzeczywistości akademickiej formą realizowania się pisarskiego, są artykuły naukowe. Ja oczywiście również piszę artykuły, jestem bowiem częścią tego naszego świata. Ale od początku, od wczesnych lat 70. miałem poczucie, że pisanie czy współtworzenie książek jest szczególnie urokliwe. Rezultat jest taki, że napisałem lub w jakimś stopniu współtworzyłem 12 książek o charakterze monograficznym. I ostatnia z nich – ale nie ta, o której Pani wspomina (K. Frysztacki „Wokół pracy socjalnej” – dop. O.M.) – ukazała się również w październiku, dokładnie w tym samym czasie. Tak, jak lubiłem i lubię pracować nad książkami, tak lubiłem i lubię pracować na pracami zbiorowymi, bowiem uważam, że jest w tym coś szczególnie interesującego i twórczego. Łączenie ludzi, swoiste przerzucanie pomostów, prowadzenie debaty zespołowej i tworzenie pracy zbiorowej sprawiało mi zawsze ogromną satysfakcję. Wielokrotnie tak działałem. Przy czym „Praca socjalna. 30 wykładów”, o której Pani zechciała wspomnieć, to studium rzeczywiście z mojego punktu widzenia wyjątkowe. Bardzo duży zespół autorów reprezentujących rozliczne ważne ośrodki naukowe w naszym kraju, silne osobowości badawcze i naukowe, mające coś ważnego do powiedzenia – no i w konsekwencji ten bardzo obszerny tom, który trafi mam nadzieję do rąk odbiorców, od studentów po osoby po prostu zainteresowane problematyką społeczną i pracą socjalną.

Interesujący jest sam podtytuł: „30 wykładów”

On miał dać do zrozumienia, że mamy do czynienia z czymś innym, niż podręcznik. Wykład to coś podmiotowego. To coś niepowtarzalnego i wyjątkowego. Podręcznik, nawet najlepszy, jest w jakimś stopniu podsumowaniem – w czym absolutnie nie ma niczego złego, a wręcz przeciwnie – pewnych istotnych dla autora czy autorki treści. Wykład zaś jest zawsze jednorazowym wydarzeniem, odzwierciedla nas, jest zawsze „nasz”. Dlatego ja poniekąd zachęciłem wszystkich autorów, by w swych wypowiedziach byli sobą, żeby byli w tej książce swoistymi wykładowcami i powiedzieli coś specyficznego, niepowtarzalnego, odzwierciedlającego ich zainteresowania i pasje, ich sposób myślenia. I tak też się moim skromnym zdaniem stało. Jednocześnie, tak jak studenci słuchając wykładu mają pełne prawo do krytycyzmu, bo powinniśmy być w dialogu ze studentami, tak i w tej książce mamy do czynienia z formułą, którą pozwoliłem sobie nazwać kontrapunktem, w której autorki, reprezentując środowisko studenckie i doktoranckie, w swoisty sposób odpowiadają tym wykładowcom. I to jest sytuacja naturalna w naszym świecie akademickim. Wykładowca w swej aktywności realizuje się o tyle, o ile jego partnerem staje się aktywny słuchacz. Ta książka ma między innymi spełnić takie właśnie zadanie – ma pokazać, że między partnerami procesu edukacji jest dialog, jest swoista równowaga, że po obu stronach tej relacji jest prawo zabrania głosu.

Na przestrzeni czasu pełnił Pan bardzo różne funkcje w świecie naukowym i akademickim. Czy któraś z nich była lub jest dla Pana szczególnie ważna?

Rzeczywiście, pełniłem – i nadal pełnię – rozmaite funkcje i każda z nich miała dla mnie ogromne znaczenie. Natomiast wieloletnie kierowanie w charakterze dyrektora Instytutem Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego było właśnie taką szczególną funkcją, godną wyróżnienie w trakcie tej rozmowy. Ja miałem to poczucie, że z jednej strony – w moich słowach będzie być może zawarta pewna pycha, którą słusznie, jeśli ktoś skrytykuje - ja się nadaję do bycia dyrektorem a z drugiej zaś, że to jest autentycznie zaszczytna forma samorealizacji. Że los dobrze sprawił dając mi tę szansę kierowania moim Instytutem Socjologii. Bez wątpienia fakt tego kierowania Instytutem przez przeważającą większość okresu lat 90. i początku bieżącego stulecia, napełniał mnie bardzo pozytywnym poczuciem satysfakcji. Niejednokrotnie były to niemalże dramatyczne chwile. I tylko dyrektorzy tak naprawdę wiedzą, przez co czasem przechodzimy. Z tym okresem wiąże się oczywiście szereg opowieści czy wspomnień o wymowie anegdotycznej, o których mógłbym opowiadać przez długie godziny. Podkreślę tylko, że przez cały ten czas miałem poczucie odpowiedzialności i chciałem, by nasz Instytut był lepszy, gdy ja już przestanę być dyrektorem, niż w momencie, gdy tę funkcję obejmowałem. I może – nie mnie to sądzić – ale może mi się to udało.

Czy to zadowolenie, satysfakcja, o których Pan Profesor mówi…

Słowo satysfakcja jest myślę tym najodpowiedniejszym. Szczególnie cennym. Bo chyba nigdy nie jesteśmy w pełni i całkowicie zadowoleni. Zawsze jest poczucie pewnego niedosytu. Ale taka osobista satysfakcja, że miałem tę szansę, była autentyczna.

I czy właśnie ta satysfakcja może być w jakimś stopniu związana z faktem, że Pan jest tutaj w Instytucie od samego początku jego istnienia? Niejednokrotnie wspomina Pan przy rozmaitych okazjach, że był Pan świadkiem i uczestnikiem narodzin Instytutu Socjologii

Luty 1970 roku, kiedy powstał Instytut Socjologii UJ - nasz Instytut – to moment, kiedy byłem na II roku studiów. Byłem studentem i z punktu widzenia naszej małej grupy była to zmiana niemal niedostrzegalna. Pewnego dnia nieco przypadkowo dowiedzieliśmy się, że wcześniejsze katedry zostały połączone w Instytut. I szczerze przyznam, że niespecjalnie się tym przejmowaliśmy. Dla nas po prostu słowo „socjologia” na Uniwersytecie Jagiellońskim było słowem wystarczającym. Ale oczywiście stopniowo zaczęliśmy rozumieć, na czym polega ta istotna przemiana i powołanie jednego Instytutu w miejsce wcześniejszych katedr, że ten element pewnej integracji, centralizacji polityki naukowej, edukacyjnej, praktycznej również ma swoje znaczenie. Tak, rzeczywiście jestem w Instytucie od samego początku. Przez chwilę jako student, później przez długie lata jako pracownik naukowy. Przyznam otwarcie, że miałem i mam nadal na ten temat nieco mieszane uczucia. Bowiem już w samym słowie „katedra” jest coś bardzo pięknego i eleganckiego.

Dostojnego?

Dostojnego! Gdybym te minione 50 lat przeżył pod parasolem katedry, zapewne miałbym także poczucie przyjemności i spełnionego losu. No ale stało się tak, że powstawały instytuty. I z funkcjonalnego punktu widzenia było to pożyteczne i korzystne!

Dlaczego?

To nas wzmocniło. Otworzyło zupełnie nowe możliwości współpracy. Pozwoliło wypracować nowe mechanizmy działania. Teraz z perspektywy czasu oceniam, że dobrze się stało.

A myśląc o tych 50 latach przychodzą Panu do głowy momenty czy wydarzenia przełomowe i ważne, które wspomina Pan w szczególny sposób? Może osoby, które w szczególny sposób zapisały się na kartach historii Instytutu czy też w Pana historii jako członka Instytutu?

Mógłbym wymienić szereg osób. Chętnie i z pełnym przekonaniem podkreślę znaczenie i niepowtarzalny charakter postaci jaką był Profesor Władysław Kwaśniewicz. To nie ulega żadnej wątpliwości. Ale było też wiele innych znaczących osób o bardzo ciekawym, znamiennym i niepowtarzalnym charakterze. A ponieważ rzadko wracamy do przeszłości, to ja pozwolę sobie jeszcze wspomnieć o osobie Profesora Andrzeja Waligórskiego. Jego upodobanie w zakresie antropologii społecznej i sposób w jaki o tym komunikował były niepowtarzalne! Waligórski wykładał w sposób, którego nikt przed nim ani nikt po nim nie będzie w stanie powtórzyć. To samo zresztą mogę powiedzieć o moim mistrzu Profesorze Pawle Rybickim. Gdy mówił o historii myśli społecznej, był absolutnie wyjątkowy i wykładał w sposób, który budził nasz nieskrywany podziw, a nawet zdumienie, że można w taki sposób to czynić. Pani Docent Wanda Czarkowska – osoba o żelaznym charakterze i o niewzruszonej moralności. Gdy ona z lekka marszczyła brwi, z jakiegoś powodu niezadowolona, to my aż kuliliśmy się z niepokoju, że mogliśmy Pani Wandzie sprawić jakąś przykrość. To postaci, które zapisały się w mojej być może najwdzięczniejszej pamięci, ale ciepło pamiętam o wielu innych. W historii Instytutu były osoby, o których naprawdę nie powinniśmy, a wręcz nie możemy, zapominać!

Jak z perspektywy czasu ocenia Pan Profesor nasz Instytut?

Instytut jest rzeczywistością spełnioną, zarówno historycznie, jak i współcześnie. Ja bardzo dobrze oceniam nasz Instytut i myślę, że ma przed sobą piękną długą przyszłość i że wiele nadzwyczaj interesujących rzeczy się tu jeszcze wydarzy, ku pożytkowi zarówno jednostek, jak i zespołów badawczych, czy całej naszej grupy. Ale, czego nie ukrywam, z pewnym sentymentem odnoszę wrażenie, być może błędne, że te lata przeszłe, te minione dziesięciolecia troszeczkę zamazują się w świadomości młodszego pokolenia. Dlatego też ja sam często (czy nie za często?) wracam do tej przeszłości, wspominam postaci i wydarzenia, gdyż w moim głębokim przekonaniu w pełni na to zasługują.

Myślę, że Jubileusz 50-lecia będzie też taką okazją

Jubileusz i jego przygotowania, na które patrzę z zadowoleniem i w których uczestniczę, bowiem jestem też członkiem kręgu dyskutującego nad tym, jaki charakter temu wydarzeniu nadać, jest pomyślany bardzo dobrze. Nadanie mu formy stosunkowo towarzyskiej – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – postrzegam jako ogromną wartość. Nie myślimy tutaj bowiem o jakimś „ciężkim” wydarzeniu, niezwykle uroczystym a przez to przygniatającym, tylko o dobrej sytuacji towarzyskiej, która pozwoli nam o różnych tematach porozmawiać, spotkać się, wzajemnie wzmocnić swoje wyobrażenia i działania.

Czym jest dla Pana Profesora bycie wykładowcą?

Powtórzę słowa Profesora Jana Turowskiego z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, o którym też myślę z wielką sympatią. Otóż spacerowaliśmy kiedyś w Kazimierzu nad Wisłą, ciesząc się piękną okolicą i rozmową. I Profesor, który był już wtedy bardzo znaną postacią, powiedział coś, co mi na zawsze utkwiło w pamięci. Otóż nieważne czy jesteś profesorem, nieważne jak wiele wiesz i ile wykładów wygłosiłeś – gdy wchodzi się na salę wykładową i spogląda się na studentów, to zawsze mamy do czynienia z nowym wyzwaniem. Całe twoje wcześniejsze doświadczenie, wszystkie twoje zaszczyty, wszystkie uznania, z którymi miałeś do tej pory do czynienia, w tym momencie nic nie znaczą. Bo trzeba się raz jeszcze w sposób niepowtarzalny sprawdzić i spowodować, by ci studenci, którzy przyszli, mieli poczucie nie tylko niestraconego czasu, ale czasu dobrze wykorzystanego. Bycie wykładowcą to bycie za każdym razem kimś do jakiegoś stopnia nowym, kimś niepowtarzalnym. To wymaga energii, determinacji, chęci i pokładów pozytywnych emocji wobec osób, z którymi się stykamy. To nie jest łatwa praca. Wykład jest i powinien być pewnym performance. I co za tym idzie, jest zawsze w jakimś zakresie niepowtarzalny. Nie ma dwóch takich samych wykładów. Nawet jeśli – co przecież zdarza się wielokrotnie – przychodzi nam ponownie mówić na ten sam, czy zbliżony temat.

A co szczególnie lubi Pan w pracy ze studentami?

Wykładając w Stanach Zjednoczonych szybko się nauczyłem i polubiłem takie przekonanie studentów, że w sposób uprzejmy, ale jednocześnie w zgodzie z samym sobą, można wykładowcy wejść w słowo – zapytać, poprosić o dodatkowe wyjaśnienie czy po prostu coś skomentować. Tak, by ten wykład stał się czymś w rodzaju wzajemnego oddziaływania. Ja w swojej pracy zachęcam studentów, by tak właśnie postępowali. I sam na własny użytek wykorzystuję pewną metodę – otóż 15-20 minut przed końcem zajęć zawsze poświęcam na to, by to inni mówili. Choćby po to, by zadali pytanie. Nie powiem przymuszam – bo tutaj nie może być mowy o przymusie – ale zawsze zachęcam.

Ja sama tego doświadczyłam biorąc udział w Pana zajęciach. I rzeczywiście nie jest to sytuacja często spotykana na wykładach

Jeśli tak, szkoda. Bo jestem przekonany, że warto. Dla mnie druga strona tej naszej akademickiej relacji, a zatem studenci, jest niezwykle ważna, a zapewniam, że nie są to słowa zdawkowe. Jestem przywiązany do tego, by rozmawiać i budować relacje.

A czym dla Pana Profesora jest socjologia?

Jest moim wyborem, z  którym się w stu procentach identyfikuję. Ta chwila, w której wiele lat temu jako bardzo młody człowiek pomyślałem, że mogę ewentualnie studiować socjologię, zaważyła na całym moim życiu. I był to dobry moment! Znalazłem się na ścieżce aktywności zawodowej, która okazała się niezwykle fortunna i udana. Ale to tylko ja. W sensie ogólnym zaś socjologia jest spełnieniem i wyzwaniem równocześnie.  Moglibyśmy sobie hipotetycznie wyobrazić świat bez socjologii. Moglibyśmy sobie wyobrazić, że jakieś warianty filozofii społecznej, czy jakieś formy eseistyki społecznej, bądź opisów wypełniają to wszystko, z czym my socjolodzy  mamy do czynienia. A jednak nie! W tym złożonym, skomplikowanym i trudnym świecie, który jest światem pełnym wyzwań, socjologia obroniła samą siebie – swoją istotę i potrzebę bycia uprawianą.

Dlaczego tak się stało?

Odpowiedź jest z mojego punktu widzenia odpowiedzią równie prostą co prawdziwą. Otóż w sposób w sumie właściwy oraz owocny łączymy dwie właściwości: wspaniałą i ekscytującą myśl teoretyczną z jednej strony oraz obszar tych rozlicznych badań empirycznych i aplikacyjnych z drugiej strony. Teoria, empiria i aplikacja podają sobie ręce. Nigdy nie było to łatwe i takie nie będzie, ale okazało się skuteczne i to pozwoliło socjologii nabrać tego szczególnego i wartościowego charakteru.

Czego życzyłby Pan Instytutowi z okazji Jubileuszu?

Bycia razem. To znaczy utrzymania tego, co najczęściej określamy mianem wspólnoty. To też nie jest bardzo łatwe. Jesteśmy ludźmi o różnych upodobaniach i zainteresowaniach, a nawet różnych interesach. Ale w tym wszystkim warto być razem. Warto utrzymać zarówno ducha jak i praktyczne przejawy życia wspólnotowego. I to byłoby moje podstawowe życzenie.

Dziękuję za rozmowę

 

Rozmawiała Olga Maciejewska

Data opublikowania: 22.12.2019
Osoba publikująca: Olga Maciejewska