Nie ma łatwych pytań

Z dr hab. Grażyną Kubicą z Zakładu Antropologii Społecznej Instytutu Socjologii UJ rozmawiamy o her-storii, badaniach Syberii oraz wyzwaniach związanych z uprawianiem "antropologii u siebie".

Dr hab. Grażyna Kubica pochodzi ze Śląska Cieszyńskiego. Interesuje się problematyką śląską, ewangelicką i żydowską oraz antropologią polityczną, wizualną, feministyczną oraz historią dyscypliny. Oprócz pracy naukowej zajmuje się także literaturą faktu, fotografią i filmem dokumentalnym. Angażuje się także w prace organizacji pozarządowych związane z projektami historii mówionej na Ukrainie i Śląsku Cieszyńskim. Została uhonorowana Nagrodą KLIO za książkę historyczną, Nagrodą im. Narcyzy Żmichowskiej, Nagrodą Indywidualną Rektora UJ oraz kilkukrotnie nagrodą zespołową.

Pracuje Pani w Instytucie Socjologii, ale określa się jako antropolożka. Czym jest dla Pani antropologia?

Opisując swoją naukową tożsamość, lubię się powoływać - pół żartem, pół serio - na moją "genealogię". Mianowicie moim nauczycielem był Andrzej Paluch, jego nauczycielem – Andrzej Waligórski, a Waligórski był studentem i doktorantem Bronisława Malinowskiego. Dlatego mimo iż studiowałam socjologię, uważam się za antropolożkę. Antropologia ma swój etos, bliski temu, co dopiero we współczesnej socjologii, w badaniach jakościowych jest obecne, a czego przecież przez całe dziesięciolecia nie było, bo dominowała socjologia ilościowa. A w antropologii chodziło i ciągle chodzi przede wszystkim o głęboki kontakt z badaną rzeczywistością, holistyczne badanie pewnych całości kulturowych. To są właśnie rzeczy podstawowe, ważne, które powodują, że określam się jako antropolożka społeczna.

Patrząc na projekty badawcze, którymi zajmowała się Pani w ostatnich latach – który z nich był dla Pani szczególnie ważny?

Ja stosuję taką badawczą „trójpolówkę”. Z jednej strony interesuję się historią antropologii, a może nawet szerzej – antropologią historyczną. Z drugiej strony – badaniami terenowymi i współczesnymi przemianami kultury na Śląsku Cieszyńskim, czyli w moim rodzinnym kraju. A z trzeciej - her-storią, czyli historią kobiet i szerzej: badaniami feministycznymi. I właściwie tak równolegle moje projekty pączkują i się tworzą. Za swój duży sukces uważam na pewno moją ostatnią książkę – „Maria Czaplicka. Płeć, szamanizm, rasa. Biografia antropologiczna”. To jest w zasadzie takie zwieńczenie moich wieloletnich zainteresowań historią antropologii, ale też her-storią. Ta książka w dodatku zdobyła uznanie historyków i uzyskała nagrodę Klio. Dzięki grantowi z Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki na jej tłumaczenie będę mogła ją wydać w języku angielskim w świetnej serii "Critical Studies in the History of Anthropology" w jednym z amerykańskich wydawnictw uniwersyteckich, co mam nadzieję stanie się w tym roku. To wszystko kosztowało mnie sporo pracy, ale dało też dużą satysfakcję. Godziny grzebania w archiwach mogą być - wbrew pozorom - naprawdę ekscytujące. Tego typu poszukiwania dostarczają wręcz detektywistycznych emocji. Umożliwiają śledzenie tego, jak rodzą się idee i jak umierają, czego dobrym przykładem jest kariera pojęcia "rasy", a potem jego wykluczenie z dyskursu naukowego.

A dlaczego właśnie Maria Czaplicka stała się bohaterką Pani książki?

Trochę przypadkowo. Kiedy rozpoczynałam pracę, naszym Zakładem kierował Andrzej Paluch, który zainicjował wtedy duży projekt wydawania „Dzieł” Bronisława Malinowskiego po polsku (a ja później opracowałam i wydałam jego „Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu”). Dla uczczenia stulecia urodzin Malinowskiego w 1984 roku nasz Zakład zorganizował konferencję międzynarodową, na której miałam swoje pierwsze większe wystąpienie. Brali w niej udział socjologiczni i antropologiczni herosi (np. Ernest Gellner, Edwin Ardener, Piotr Sztompka), a ja byłam jedyną kobietą w gronie referentów i dodatkowo byłam najmłodsza. Pamiętam, że tego mojego wystąpienia po angielsku się po prostu nauczyłam na pamięć, konsultując wymowę z native speakerem.

To właśnie wtedy przy okazji prac nad biografią Malinowskiego natknęłam się na informację o jego rodaczce – Marii Czaplickiej, która podobnie jak on robiła karierę w Anglii jeszcze przed Wielką Wojną, ale potem nikt o niej nie słyszał, a przynajmniej ja nigdy na studiach o niej nie słyszałam. Kiedy zaczęłam śledzić sprawę, okazało się to niezwykle fascynujące. Mimo że Czaplicka zdobyła znaczące uznanie środowiska: prowadziła ekspedycję naukową na Syberię, była autorką ważnych publikacji, wykładała w Oxfordzie, to w dość młodym wieku popełniła samobójstwo – miała 36 lat.

Z mojej strony zajęcie się postacią Czaplickiej było formą niezgody na zapominanie o ludziach, którzy nie weszli do kanonu „ojców założycieli” dyscypliny, a ich praca była często bardzo ciekawa i cenna, co nazywam "alternatywną historią dyscypliny". To wszystko zbiegło się też z moimi feministycznymi zainteresowaniami: próbą przepisywania historii antropologii ze zwróceniem uwagi na obecność, rolę i znaczenie kobiet. Moja książka o Czaplickiej nie dotyczy jednak tylko tej uczonej. Jest raczej obrazem antropologii początku XX wieku – kiedy jeszcze dominuje ewolucjonizm i dyfuzjonizm, ale już rodzi się myślenie funkcjonalistyczne - to bardzo ciekawy okres. Moja książka dotyczy też badań Syberii, a szczególnie szamanizmu, bo przecież Czaplicka, a raczej jej prace były przez długi czas głównym źródłem informacji na ten temat na Zachodzie.

Obecny projekt, w który jest Pani zaangażowana wspólnie z badaczami z krakowskiego Muzeum Etnograficznego, także dotyczy Syberii…

Tak. Kieruję tam grantem NPRH, w którym uczestniczą jeszcze Andrzej Dybczak, Jacek Kukuczka i Magdalena Zych. Muzeum ma całkiem sporą kolekcję obiektów pochodzących od rdzennych ludów Syberii, gromadzonych przez różnych badaczy, zesłańców i podróżników. Opracowanie tej kolekcji ma na celu połączenie procesu kolekcjonowania (kto to robił, dlaczego, gdzie to było deponowane) z tym, jak te obiekty, lub podobne, funkcjonują obecnie. Jest to związane z ideą repatriacji, która jest obecna we współczesnym muzealnictwie. Chodzi o „powrót” rzeczy, niekoniecznie w rozumieniu fizycznego zwrotu, ale raczej o zdobywanie wiedzy o obiektach u źródeł. Rzeczy są więc tutaj pretekstem do kontaktu z lokalnymi kulturami. Efektem grantu ma być repozytorium cyfrowe (obejmujące nie tylko zdjęcia naszych obiektów, ale także nagrania rozmów z ludźmi, filmy itp.) tak, by np. z Syberii można było obejrzeć zasoby Muzeum Etnograficznego w Krakowie.

Powiedziała Pani wcześniej o trzech ścieżkach swoich zainteresowań naukowych. Zastanawiam się, na ile wątek genderowy, obecny jest także w tym drugim obszarze badań?

On jest tam obecny, ale inaczej. W obu moich śląsko-cieszyńskich książkach nie było perspektywy kobiecej, ale mniejszościowa. Z okazji 500-lecia Reformacji zostałam zachęcona, aby zająć się różnymi kwestiami związanymi z ewangelicyzmem. Udało mi się m.in. zrobić to, o czym myślałam od dłuższego czasu, a mianowicie zająć się, jak to nazywam, historią uzyskiwania własnego głosu przez ewangeliczki na Śląsku Cieszyńskim. Czyli napisać śląską wersję mojej her-storycznej książki "Siostry Malinowskiego, czyli kobiety nowoczesne na początku XX wieku" (wydanej w 2006 roku w WL).

Udało mi się dotrzeć do pierwszych studentek, pisarek, ale też odkryłam znaczenie, jakie miały ewangelickie diakonisy, które były pierwszymi profesjonalnie wykształconymi pielęgniarkami na Śląsku (i nie tylko). Bardzo często te pionierki były Niemkami, bo przecież wtedy kultura niemiecka była kulturą dominującą na tamtych terenach. Późniejsze polonizowanie historii sprawiło, że je przemilczano. Czyli uległy zapomnieniu podwójnie: bo były kobietami i Niemkami. Odtwarzanie tych głosów wymaga poszukiwania w zapomnianych dokumentach i archiwach, w pamięci rodzinnej.

Zajmuje się Pani także historią mówioną…

Tak, z koleżankami z Fundacji Dobra Wola robimy projekty historii mówionej. To jest coś, co mnie bardzo wciągnęło jakiś czas temu. To są projekty, które moje koleżanki zaczęły robić w Sudetach, zbierając historie przesiedlonych kobiet, które tam zamieszkały. Drugi projekt, w którym już uczestniczyłam, obejmował wyjazd na Ukrainę. Tam właśnie, niedaleko Lwowa, była stacja przesiadkowa dla Zabużan, którzy potem osiedlali się na Ziemiach Zachodnich, ale także dla Ukraińców wysiedlanych z polskich terenów. Rozmawiałyśmy zarówno z kobietami przesiedlonymi tuż po wojnie z okolic Sanoka, Lubaczowa, jak również z miejscowymi. Powstał z tych wywiadów film historii mówionej "Stacja kolejowa Krasne-Busk, opowieści przesiedlonych kobiet".

I wtedy właśnie pomyślałam, że przecież mój rodzinny Śląsk Cieszyński ze swą skomplikowaną historią, przecięty na pół granicą państwową to też są podobne, dramatyczne historie. Chodziło mi także o to, by pokazać, że ta rodzima kultura śląska po dwóch stronach granicy jest tożsama. Moim celem było jej performatywne odtworzenie przez rozmowy ze starymi Ślązaczkami. W ten sposób powstał projekt, w którym mówiłyśmy o granicy, po to, aby ją zdekonstruować. Drugi projekt dotyczył kobiet pracujących w przemyśle ciężkim (tereny z obu stron granicy są bardzo uprzemysłowione). Tutaj rozmawiałyśmy już nie tylko z seniorkami, ale także z młodymi dziewczynami. Opracowałyśmy na tej podstawie kolejne dwa filmy w cyklu "Żywobyci przi granicy". Obecnie, wspólnie z Muzeum Ustrońskim, realizujemy trzeci projekt, który nazywa się Archiwum Historii Mówionej Śląska Cieszyńskiego. Wspólnie z grupą młodych badaczek zbieramy relacje biograficzne skoncentrowane wokół różnych tematów, m.in. o kontakcie kulturowym między autochtonami i wczasowiczami („My i letnicy”). Planowaliśmy także zająć się tematem niemiecko-austriackiego dziedzictwa, ale potencjalni rozmówcy nam odmawiają. Obawiam się, że ma na to wpływ obecna sytuacja polityczna i wezbranie fali polskiego nacjonalizmu, której się obawiają.

Na ile uprawianie antropologii u siebie, a więc na Śląsku Cieszyńskim, z którego Pani pochodzi, jest pozytywnym wyzwaniem, a na ile trudnością?

Tak, to jest dość trudna sprawa. Napisałam nawet o tym artykuł „How much 'native' is my native anthropology?”, opublikowany w czeskim piśmie antropologicznym „Cargo”, gdzie podjęłam kwestie politycznego zaangażowania badań w swojej własnej społeczności, ich trudności i łatwości, a także recepcji w różnych środowiskach.

Moje projekty badawcze ujawniają i dekonstruują pewien metodologiczny nacjonalizm obecny w polskich naukach społecznych. Wydaje mi się, że wielu badaczy w sensie poznawczym nie jest w stanie wyjść poza narodowe kategorie. A moje badania z jednej strony analizują śląskość jako kategorię kulturową, z czym wielu badaczy się nie zgadza, a z drugiej - badam śląsko-cieszyński protestantyzm, który nie pasuje do wizji Polaka-katolika. Kwestie tożsamościowe są na Śląsku Cieszyńskim, jak i w reszcie Śląska, i na Zaolziu dość skomplikowane. Są takie osoby, którym to, co robię, a szczególnie moja książka "Śląskość i protestantyzm" dało narzędzia do konstruowania swojej tożsamości. Z drugiej strony są tacy, którzy nie akceptują mojej postawy i perspektywy badawczej z powodów, powiedziałabym, nacjonalistycznych.

Powiedziała Pani o odbiorze Pani pracy przez dwie różne grupy – z jednej strony przez środowisko naukowe, antropologiczne, z drugiej – przez społeczność lokalną, w której prowadzi Pani badania. Mnie ciekawi również, co dla Pani jako badaczki oznacza mierzenie się z czymś, co jest jednocześnie bliskie oraz stanowi przedmiot badania. Na ile ta podwójność ma znaczenie?

Myślę, że każdy badacz z tym się mierzy. Uważam, że podstawowym założeniem pracy badawczej jest to, by starać się pozbyć kategorii, które przyjmujemy bezrefleksyjnie. Oczywiście jest to trudne. Klasycznie rozumiana antropologia to ułatwia, bo badamy inne kultury, z zewnątrz. Oczywiście wchodzimy ze swoimi przyzwyczajeniami konceptualnymi, ale proces interakcji z innymi ludźmi pozwala nam ujawnić te nasze przedsądy. Często podkreślamy, że badamy inne kultury, aby zobaczyć też siebie w tym lustrze. Natomiast jak się antropologicznie bada swoją własną kulturę, to już jest bardziej problematyczne. Jest się wtedy antropolożką tubylczą, jak ja, czyli taką, która pochodzi z mniejszościowej grupy i ją bada. Teoretycy opisujący taką sytuację podkreślają, że już sama mniejszościowość tu pomaga. Bycie członkiem mniejszości daje zdolność dystansowania się wobec dominującej kultury. Z drugiej strony - mieszkam poza moją ojczyzną, czyli Śląskiem Cieszyńskim, i to poza nią ugruntowała się moja śląsko-cieszyńska tożsamość. Kiedy teraz jeżdżę w rodzinne strony i naciskam, żeby mówić po śląsku i wprowadzać śląszczyznę do przestrzeni publicznej, ponieważ inaczej zaniknie, to nie spotykam się z jakimś wielkim entuzjazmem, bo działa tam hegemonia polszczyzny. Ostatnio podjęłam ten temat na zaproszenie pisma "Socjolingwistyka" w artykule "Moja ślóńsko rzecz. Szkic autoetnograficzny" i będę niebawem ten temat dyskutować z moimi koleżankami i kolegami z cieszyńskiego UŚ.

Jest to więc trudny poznawczo i badawczo proces. Ale nie ma łatwych pytań i problemów. Każde badania są wyzwaniem.

Rozmawiała Anna Szwed

Data opublikowania: 06.02.2018
Osoba publikująca: Anna Szwed